Pierwszy przystanek: Betonowa dżungla, w której marzenia się spełniają, a projektanci uciekają
"Pokaz jest po to, by intrygował. Stylizacja kolekcji taka, by ją zapamiętano. A my wybierzemy to, co lubimy." - K. Łoszewski
Za nieco ponad szesnaście godzin oficjalnie rozpocznie się New York Fashion Week, czyli pierwszy z czterech tygodni mody, na których prezentowana będzie moda na sezon jesień/zima 2017.
Jak co sezon, kompletnie niczego nie oczekuję. Głównie dlatego, że nie chcę się rozczarować. Stawiam na efekt zaskoczenia. Pewien rodzaj magii (jeśli jeszcze jest to możliwe), pełen wachlarz emocji - od euforii pomieszanej z ekscytacją po chłód, mrok i złość - jak i szczyptę niepewności, wymieszaną z nutą zaskoczenia, czegoś dziwnego i nietuzinkowego. Innymi słowy: inspirujący spektakl pełen nieoczywistych rozwiązań.
Nie wyczekuję top modelek z Instagrama (z całym szacunkiem, ale nadal #nie), nie wzrusza mnie również tupiący nóżkami Kanye ani podążająca za nim Kim i jej rodzinka. Choć przyznaje, w chwilach totalnego odmóżdżenia są jak orzeźwiający sorbet w upalny, letni dzień - banalny w przygotowaniu, szybki w konsumpcji.
Może niczego nie oczekuję, ale na pewno na kilka pokazów #czekam - cierpliwie jak nigdy i konsekwentnie do końca, choćby kosztem snu.
Nie będę ukrywać, że Nowojorski Tydzień Mody jest dla mnie najmniej pasjonującym i wyczekiwanym ze wszystkich tygodni. Nie tylko wieje nudą, ale też niczym szczególnym nie urzeka. Nie mniej jednak, jest kilka "starych ale jarych", ale też i nowych twórców, których wizja mody wnosi coś cennego i interesującego.
Wśród "mniej znanych" na uwagę zasługuję Monse. Marka założona przez Laure Kim i Fernando Garcie, to zeszłoroczna torpeda. Nie dość, że ich wiosenno-letnia kolekcja przypadła do gustu krytykom, to jeszcze zaliczyli swego rodzaju comeback do marki Oscar de la Renta, gdzie przez lata pracowali w atelier, a teraz są jej dyrektorami kreatywnymi.
Coś mi mówi, że warto mieć na nich oko.
0 komentarze